Daj sobie prawo do porażki. I ćwicz ją!

Lubicie porażki? Nie? A dlaczego? Co w nich jest złego? Acha, nie udało się zrobić tego, co chcieliście. Spadliście z konia. Cios losu rzucił Was na deski życia. Przerąbane. Nic, tylko usiąść i płakać. A może świętować? Co świętować? Porażkę, klęskę, nieudaniesię. Głupio brzmi? Znowu jakiś nawiedzony nawija Wam makaron na uszy, że „wyciągaj wnioski”, „ucz się na błędach”…

A dlaczego nie? Człowiek nie jest Bogiem, ani nawet pomniejszym bóstwem. Popełnia błędy, odczuwa porażki, zachowuje się głupio i w ogóle jest jakiś taki mało… zwycięski.

To co – załamujemy się od razu, idziemy utopić żal w napojach dla dorosłych?


A może dajmy sobie… prawo do porażki? Powiem więcej, dajmy sobie jak najwięcej szans, aby takich porażek i niesukcesów doświadczać…

Nie, nie jestem masochistą. Nie lubię pogrążać siebie w otchłani przygnębienia. Ja też lubię, jak świat jest jasny, przyjemni i jakiś taki… zwycięski. Ale… shit happens. Aby wiedzieć, jak się czuję kiedy się coś nie uda, jak mam z tego wyjść, co robić, jak się zachować – czasami stawiam się celowo w ciężkich sytuacjach, które prowokują porażki. Które dają dużą szansę na nie osiągnięcie sukcesu. Czyli co, jednak jestem masochistą? Nie, nie jestem. Sekret tkwi w tym, że wchodzę w takie przeżycia w kontrolowanych warunkach, na moich zasadach. Okazją ku temu może być sesja coachingowa, w ramach której pogłębiam swoje strachy i lęki związane z jakimiś konkretnymi sytuacjami. Albo udział w jakimś wydarzeniu, na którym nie za bardzo mi zależy, ale w trakcie którego mogę przekonać się, czy daję radę, czy stres mnie zeżre.

Ktoś słusznie zauważy, że są to sytuacje mało istotne lub takie, nad którymi mam w pewnym sensie kontrolę. I jak coś mi nie pójdzie, to krzywdy sobie nie zrobię. I ma ten ktoś rację. Natomiast ja robię to samo, co np. maratończycy. Oni nie biegają TYLKO maratonów. Ganiają swój cień na krótszych i dłuższych dystansach. Próbują przebiec czasami więcej niż trasa maratonu. Robią to w różnych warunkach po to, aby… nauczyć się siebie. Po to, aby przekonać się, jak ich organizm – ciało i dusza – będą reagowały w sytuacjach dla nich ważnych – na zawodach, turniejach. Wiedzą, że ból głowy może oznaczać, że trzeba mieć czapkę. Że jak boli kostka, to trzeba inaczej stawiać stopę. Jeśli dowiedzą się o tym dopiero w trakcie zawodów – to zmniejszą swoją szansę na osiągnięcie celów. Jeśli wyjdzie im to w czasie treningów – mogą wypróbować rożne rozwiązania, opcje czy wręcz je przerwać.


Jeżeli macie okazje – korzystacie z coachingu, treningu, rozmowy na trudne tematy. Obserwujcie swoje myśli, reakcje umysłu i ciała. Zobaczcie, co Was przestrasza, powstrzymuje przed kontynuacją drogi do celu. Co Was zniechęca i demotywuje. Dajcie sobie czas na przemyślenie tego, jak znajdujecie się w takiej niewygodnej sytuacji. Na wymyślenie, jak sobie radzić z porażkami i ich konsekwencjami, aby nie zatrzymały Was na drodze do celu. Aby wyciągnąć z nich wnioski na przyszłość, nauczyć się na najcenniejszych, bo własnych błędach.

Tych, którzy w trakcie sesji coachingowych przygotowują się do realizacji celu, zachęcam do zmierzenia się z sytuacją, kiedy cel nie został osiągnięty lub kiedy na Waszej drodze staną najgorsze możliwe przeszkody, porażki i klęski. Coaching rozwoju osobistego pozwala np. zweryfikować co może się stać, jeśli nasze plany się nie powiodą. Coaching biznesowy pozwoli na np. przećwiczenie trudnej rozmowy z szefem, podwładnym czy nowym zespołem. Korzystajcie z tych okazji. Życie to nie tylko zwyciężanie. Porażki są jego stałym składnikiem. Więc postawcie sobie za cel sesji coachingowych czy innych działań przećwiczenie trudnych sytuacji, porażek czy odrzucenia. Zmierzcie się z tym w ramach treningu, poczujcie to. Później łatwiej Wam będzie w „realu”.

Jak będziecie gotowi na porażki, nie będziecie się ich bali. A to znacząco zwiększy Wasze szanse na zwycięstwo.

* * *

tekst ukazał się pierwotnie na portalu InnPoland